Wyjazd maturzystów do Lwowa 25 - 29.09.13
We wrześniu dotarliśmy do Lwowa; to już drugie polskie miasto, które w wyniku II wojny światowej znalazło się poza granicami Polski, i które udało się nam odwiedzić w tym roku. Mówiąc nam mam na myśli tegorocznych maturzystów. Pomysł wyprawy do Lwowa zrodził się w Wilnie, jakżeby inaczej. Jego autorami są Wiktor i Janek.
Naszą przygodę rozpoczęliśmy z Dworca Zachodniego autobusem, który z zewnątrz prezentował się całkiem normalnie, ale już w środku było widać, że nie jedną podróż miał za sobą. Wysiedziane fotele przyjęły nas jednak miło. Na granicy wszyscy pokazywaliśmy paszporty, my mieszkańcy UE i miłośnicy strefy Schengen teraz musieliśmy się legitymować. Problemy miał tylko Wiktor, którego paszport pogranicznik oglądał wyjątkowo skrupulatnie, Wiktor tłumaczył, że strzygła go mama, ale problem nie był we fryzurze (kto ciekaw niech poprosi Wiktora o pokazanie zdjęcia z paszportu).
Lwów przywitał nas dżdżystym porankiem, chmurami i wczesną porą; na dworcu czekali też na nas dwaj absolwenci Stefan i Michał. Razem pojechaliśmy na ulicę Kopernika, gdzie mieli mieszkać chłopcy z Panem Dyrektorem. Naprzeciwko kamienicy, w której się zatrzymaliśmy znajduje się dawny pałac Potockich, obecnie siedziba muzeum. Alex próbował wejść do środka, jednak go nie wpuszczono, oto symbol nowych czasów.
We Lwowie szukaliśmy śladów przeszłości, o co nie trudno. Oglądaliśmy katedry i kościoły, kamienice. Byliśmy na Cmentarzu Łyczakowskim i na Cmentarzu Orląt, trudna historia dwu narodów mieszkających kiedyś obok siebie jest tu dobrze widoczna.
Jednak dzisiejszy Lwów budzi nadzieję i optymizm. Po pierwsze jest woda, o czym mogliśmy się przekonać. Po drugie Lwów to miasto tętniące życiem, także wieczorami. Miasto zagarnięte przez cywilizację wschodu teraz na nowo próbuje odzyskać swój Zachodni wymiar i wdzięk. W kawiarni można wypić espresso i zjeść tort Sachera albo strudel (więc jednak Wiedeń!).
Powrót do Polski jednak to znów była wyprawa w przeszłość. Marszrutka, do której wsiedliśmy była mocno wysłużona, a i to jest eufemizm. Kiedy ruszyliśmy do granicy autobus był pełen, kierowca jednak zatrzymywał się na każdym przystanku, za każdym razem wsiadali kolejni pasażerowie, i tylko my byliśmy zaskoczeni, że wszyscy mogą się pomieścić. Przejście przez granicę też dostarczyło nam wrażeń. Kolejka do przejścia, przepychający się ludzie a na końcu celnik, któremu trzeba było opowiedzieć co się przywozi i pokazać bagaż. Wiktor chciał się pochwalić pięknymi skórzanymi rękawiczkami, ale urzędnik kazał mu przechodzić, widocznie przemyt rękawiczek jeszcze nie został uznany za szkodliwy. Po dotarciu do Polski spotkaliśmy wszystkie osoby, które razem z nami jechały marszrutą, każda miała dwie paczki papierosów i jedną butelkę wódki, tyle wolno przywieść z Ukrainy.
Na dworzec w Przemyślu pojechaliśmy z Polakiem z Mościsk na Ukrainie, właściciel samochodu jednak powiedział: „że w Mościskach nigdy nie było i nie będzie Ukrainy”, więc już sama nie wiem, gdzie te Mościska? Z Przemyśla ruszyliśmy do Krakowa, tam nocleg w „Trzech Kafkach”, a następnego dnia już jechaliśmy do Częstochowy, uff, ale to była wyprawa!
Agnieszka Bejnar - Bejnarowicz (nauczycielka historii)